Pierwszy raz w Los Angeles zawsze będzie wyglądał tak samo. Będziesz odwiedzał miejsca i widział pocztówki, tak dobrze znane ze zdjęć i artykułów, którymi otaczałeś się do tej pory.
No bo jak? Odwiedzić LA i nie zobaczyć klasycznego wzgórza, na którym króluje krzywy napis Hollywood? Nie spróbować podglądnąć życia bogatych ludzi, których rezydencje porastają stoki Beverly Hills? I w końcu, nie zachłysnąć się przepychem Rodeo Drive i nie zatracić w iluzji, że ty też możesz być częścią pysznego, luksusowego świata LA?
No jak?
#1 Venice Beach
Gdzie możesz skierować pierwsze kroki w mieście, jeśli nie na najsłynniejszą plażę LA, Venice Beach? Kojarzysz ten podświetlony napis, wielkie litery VENICE rozwieszone pomiędzy budynkami, za plecami których rozkwita dzielnica kolorowych domków, a powietrze wypełnia cierpki zielony zapach?
Ile oddasz za leniwy spacer plażą Venice? Za kolejne kiczowate sklepy, ulicznych grajków rozłożonych na deptaku i spienione fale oceanu, po których przemykają surfingowe deski? Ile oddasz za dzieciaki, które wyskakują z metalowej rampy i za tych kolesi pakujących na niebieskiej siłowni przy Venice Beach?
Bo ja nie dałabym złamanego grosza.
Nie przeczę – Venice może się podobać i zachwycać aurą hipsterskiego, frywolnego miasta. Tylko, że… istnieje powód, dla którego nikt nie zostaje tam po zachodzie słońca. Venice jest jak księżniczka, która po zmroku przemienia się w smutną, przerażającą bestię. Miejsce ulicznych bazarków, artystów gotowych w minutę nabazgrać twój portret, zajmują oni. Deptak Venice gubi się pod górą spiętrzonych śmieci, kartonów i starych, śmierdzących śpiworów. Bezdomni głośno dyskutują, zaczepiają przechodniów, a szczęśliwie ulokowani, odpływają w świat zielonego proszku.
Więc zanim zakochasz się w Venice, spróbuj poznać ją całą – jej zakamarki, tajemnice i mieszkańców, o których nikt nie chce mówić głośno.

#2 Hollywood
Swoją przygodę z LA możesz planować jak chcesz – śladami bohaterów La la land czy uliczkami, które zapamiętałeś z GTA – ale nie możesz wyjechać z miasta bez odwiedzenia dzielnicy Hollywood.
Nie obiecuję, że ją polubisz. Będziesz przeklinał na korki, którą ciągną się całym Sunset Boulevard i stłoczony tłum gapiów przy Walk of Fame. W roztargnieniu przydeptasz imiona gwiazd i nie przestaniesz się dziwić, jak niepozorne jest słynne Hollywood.
Bo widzisz… Walk of Fame jest w rzeczywistości małym fragmentem ulicy, na której kicz miesza się z nierealistycznym dążeniem do sławy. Przez słynne gwiazdy codziennie przetacza się fala ludzi – turystów, a także mieszkańców, którzy popołudniami śpieszą się do swoich domów. Raz po raz wychwycisz tam kolorowy kostium , bujne loki Britney Spears i nażelowane włosy kolejnego Super bohatera. Zanim się spostrzeżesz, złapią cię za rękę i krzykną grube miliony za jedno zdjęcie.
A obok, jak nigdy nic, będzie dziać się życie. Będą przejeżdżać samochody, a tamta pani wyjdzie z zakupami z pobliskiego sklepu. Krok dalej, w indyjskiej knajpie, padnie zamówienie na ostre curry, a dziwny gość w garniturze zaczepi cię Guten Morgen, chcąc wciągnąć cię w sidła scjentystycznej sekty.
Taki tam, zwyczajny poranek przy Walk of Fame.
#3 Obserwatorium Griffitha
A Hollywood to również biały napis, któremu / z którym (?) musisz zrobić sobie zdjęcie.
Istnieje kilka teorii, gdzie znaleźć najlepsze miejsce z widokiem na słynne wzgórze. Możesz wrzucić w GPS adres 300 Canyon Lake Drive, Hollywood i podążyć za słodkim głosem Skręć w prawo. Możesz odpalić Insta i za hashtagiem #hollywoodsign wyszukać morze inspiracji. Możesz też obrać drogę na Grffith Observatory i wszystko to dostać w pakiecie:
Panoramę miasta, lekcję astrofizyki i napis Hollywood właśnie.
Obserwatorium Griffitha to jedno z moich ulubionych miejsc w Los Angeles. To tam Sebastian z Mią czarowali swój podniebny taniec i obserwowali, jak wahadło Foucalta zatacza kolejne powolne kręgi. To również tam Raj z BBT snuje gwieździste opowieści, a jego głos towarzyszy cyklicznej projekcji o dziejach kosmosu. I w końcu, to tam nie tylko przeczytasz o gwiazdach, ale – jeśli grzecznie poczekasz – staniesz oko w oko z fioletową błyskawicą, którą uwolni niesamowita Tesla coil.
Moje serce ostatecznie zdobyły małe teleskopy, które nocą wystawiono przed wejściem do hali obserwatorium. Patrząc przez okular jednego z nich, liczyłam kratery na powierzchni księżyca, kiedy drugi skierowany był dalej, na ogromną planetę – tak rzeczywistą i abstrakcyjną zarazem.
I to wszystko, proszę państwa, zupełnie za free.
#4 Beverly Hills
Mniej za free może być tylko na Rodeo Drive, w bogatej dzielnicy Beverly Hills.
Pamiętacie scenę z filmu Pretty Woman, w której Julia Roberts odwiedza kolejne butiki przy Rodeo Drive? Tę zawiść w oczach ekspedientek i przekonanie, że tylko tracisz ich czas? Mniej więcej tak czułam się, zaglądając do salonu YSL i z ciekawości wypytując o małą czarną za $$$.
Beverly Hills to swoisty symbol bogactwa i elity, której rezydencje porastają wzgórza przy Mulholland Drive. To niedostępny świat, odgrodzony od przeciętnych ludzi płotem splecionym z marzeń i luksusowych aut. To miejsce, gdzie palmy szybko wystrzeliwują ku niebu, by z pewną dozą litości pysznie spoglądać na ciebie – marnego człowieka pośród największych gwiazd Hollywood.
Powiedz, czy ty też nie chciałbyś – choć przez chwilę – stać się częścią Beverly Hills?

#5 Downtown
Paradoksalnie, najbardziej podobało mi się tam, gdzie wcale miało mi się nie podobać – w betonowym Downtown.
Z podwórka naszego Airbnb codziennie patrzyłam na wysokie wieżowce, które zdawały się dosięgać nieba. Kilka olbrzymów, które z zadartym nosem dumnie spoglądały na leżące w dole miasto. Szklane budynki, które za dnia skrzyły się promieniami słońca, a nocą płonęły oblane złoto-pomarańczowym światłem.
To tam, w Grand Central Market, wciśnięta pomiędzy dwóch gigantów, spędziłam najpiękniejszy wieczór w mieście: przy malutkim stole, z chłodnym piwem w plastikowym kubku, otoczona smakami świata i muzyką od jazzowych chłopców.
I później, spacerując w rytm zapadającego zmierzchu i mijając dziwnych ludzi, jak tego faceta w stroju Małej Syrenki.
I pizza. Ale tam była dobra pizza.
* * *
Przykro mi to mówić, ale tym wpisem żegnam się z zachodnim wybrzeżem USA. To była piękna podróż (ta rzeczywista i później, kiedy każde pojedyncze słowo i zdjęcie przenosiło mnie z powrotem za wielką wodę). Mam nadzieję, że podobało wam się tak samo jak mnie, a chociaż kilku z wam zaczepiłam wirusa marzeń o podboju USA.
Żadnego innego wpisu nie pisało mi się tak ciężko – ze świadomością, że nasz road trip dopełni się i zamknie wraz z ostatnim, zupełnie nieprzygotowanym, słowem tej relacji. Więc żeby nie kończyć smutno, odsyłam was dalej, do garstki najpiękniejszych wspomnień z podróży po USA:
Do usłyszenia,
M.