Od czasu rozpoczęcia jednej z największych przygód mojego życia, Erasmusa w Walencji, nie mogłam przestać myśleć o marzeniu, które coraz bardziej zakorzeniało się w mojej głowie – zobaczeniu północy Hiszpanii. Minione wakacje i zupełnie spontaniczny wypad autostopowy na Półwysep Iberyjski pozwoliły mi w tak krótkim czasie, bo mowa o zaledwie dwóch tygodniach, zasmakować arabskich wpływów w Andaluzji i dość pobieżnie odwiedzić pięć najważniejszych miast Hiszpanii. Rejony północne pozostały nietknięte, a wraz z rosnącą kulturową świadomością iberystki, ciężko było mi obejść się smakiem wyruszenia kolejny raz w podróż i postawienia stopy w modernistycznej kolebce kraju.
Okazja nadarzyła się tuż przed moim świątecznym powrotem do domu, a właściwie ni stąd ni zowąd pojawiła się w mojej głowie pewna szalona myśl. Tyle wystarczyło, bym stwierdziła „Ok, zrobię to”. Niewiele myśląc i zastanawiając się, jak głupia i niebezpieczna może być samotna podróż 22 –letniej dziewczyny w zupełnie obcym kraju, będąc poniekąd zdana na łaskę bądź niełaskę zupełnie obcych ludzi i ścigając się z czasem, by zdążyć na zabookowany już lot, kupiłam bilet w jedną stronę do Bilbao. Rzecz przedstawiała się następująco – 3 dni, 3 cudowne miejsca, 3 niesamowitych hostów , obrazy i chwile, które na długo pozostaną mi w pamięci, oderwanie się od tego wszystkiego i uczucie, że żyję, że dam sobie radę. Postawiłam na jedną kartkę – na swoją niegasnącą wiarę w ludzi.
18 grudnia nadchodził wielkimi krokami, dopinałam szczegóły na ostatni guzik, czując rosnące podekscytowanie i wątpliwości kryjące się gdzieś w zakamarkach głowy. To działo się naprawdę! Wyposażona w ukochane lustro, zajmuję swoje miejsce w autobusie i jadę! Kierunek: Bilbao.
Na miejsce dotarłam o 7 rano, gdy do wschodu słońca brakowało jeszcze 2 godzin, a do spotkania z pierwszym hostem, kolejnych trzech. Szybkie odświeżenie w dworcowej łazience i nadszedł najwyższy czas na działanie. Po zostawieniu walizki w przechowalni, wsiadłam w metro i w ciągu kolejnych kilkunastu minut opuściłam Bilbao. Moim celem było miasteczko Getxo, bardziej wysunięte na północ i z dostępem do Morza Kantabryjskiego. Możesz spytać się kogokolwiek, ale każdy potwierdzi tę samą wersję – regionu nie poznaje się w centrum przetłoczonego miasta, chcesz zobaczyć, co naprawdę oznacza Kraj Basków, odwiedź okoliczne wioski, obrzeża, o których zapomina większość turystów.
To właśnie tutaj, w malowniczym Puerto Viejo, otoczonym białymi domkami, chciałam przeżyć swój pierwszy północno-hiszpański wschód słońca i uwiecznić go na zaniedbywanym ostatnio lustrze.Mnóstwo zdjęć jest, niestety wyczekiwanych pierwszych promieni słońca – nie było. Niebo, całe przysłonięte gęstymi chmurami, powoli się rozjaśniało, budząc do życia okoliczną miejscowość i odsłaniając mi coraz więcej swojego czaru. Plaża z widokiem na góry – raj.
Powoli spaceruję wzdłuż brzegu, mając cały czas po swojej prawej stronie morze, mijając Puerto Deportivo i zbliżając się do Puente Colgante – wiszącego mostu, jedynego takiego w Europie, zabytku UNESCO. Podczas mojego spaceru, przyłączył się do mnie miejscowy mężczyzna w średnim wieku, ok. 50 letni, który widząc, że szwędam się tak zupełnie sama, zaproponował, że odprowadzi mnie pod sam most. Z uśmiechem przystaję na tą propozycję i tak sobie spacerujemy, rozmawiając i zaciągając się rześkim nadmorskim powietrzem. Robię masę zdjęć, na nowo zachłyśnięta zakurzoną pasją, a miły pan zawsze cierpliwie na mnie czeka. Czasami pytam się samej siebie, czy na pewno wszystko gra. W Polsce już dawno podejrzewałabym go o ukryte intencje, ale tutaj, gdzie każdy podchodzi do ciebie z sercem na dłoni, zdążyłam już nabrać dużego zaufania do ludzi. Być może jestem naiwna, ale wierzę w dobro.
Planowo, dotarłam do wiszącego mostu, gdzie pożegnałam się z moim towarzyszem. Most zrobił na mnie duże wrażenie, jak wszystko, co wzbija się tak wysoko ku niebu. Z pewnością widok na Krainę Basków, który się z niego rozpościera musi zapierać dech w piersiach. Cóż, jako że jedyny dostęp na niego to wjazd windą, za którą trzeba zapłacić 7 euro, szybko zmieniłam swoją początkowe plany i wybrałam opcję dużo bardziej ekonomiczną – 60 centów za przejażdżkę transportowcem tam i z powrotem. Zanim się obejrzałam, minęła 11 – czas na powrót do Bilbao.



Do miasta wróciłam naładowana pozytywną energią wprost na pospieszne, zaledwie półgodzinne spotkanie przy kawie z Mikelem – chłopakiem poznanym przez CS, który pomógł ułożyć mi plan zwiedzania Kraju Basków. To coś niesamowitego, zrobić coś bezinteresownie dla zupełnie obcej osoby. I nie, nie mówię tu o drobnej przysłudze. Mikel podarował mi mapkę Bilbao, z zaznaczoną trasą i własnoręcznie zrobionymi opisami miejsc, do których koniecznie powinnam zajrzeć, na co bez wątpienia poświęcił sporo czasu. Nie dowiedziałam się o nim zbyt wiele, ale o czym można rozmawiać na półgodzinnym spotkaniu, szybko wymieniając między sobą najważniejsze informacje? Pożegnaliśmy i pobiegłam na spotkanie z hostem – 18-letnią Irene, pochodzącą z Nawarry studentką sztuk pięknych.
Irene zupełnie nie przypominała typowej Hiszpanki, miała jasną cerę, duże niebieskie oczy i blond włosy. Temperament również się nie zgadzał, odniosłam raczej wrażenie, że jest skrytą i małomówną osobą. Zaskoczył mnie jej hiszpański, wyraźny, spokojny, zrozumiały, zupełnie jakbym słyszała osobę, dla której stanowi on drugi, nabyty język. Tę noc miałam spędzić w jej mieszkaniu i jak na pierwszy CS w moim życiu, nie mogłam trafić lepiej. Irene i jej współlokatorka zaoferowały mi cały pokój tylko dla siebie, z dużym i wygodnym łóżkiem. Była to bardzo miła niespodzianka. Szczerze mówiąc, nie byłam nastawiona na tak pozytywne warunki. Dziewczyny z chęcią zgodziły się towarzyszyć mi podczas zwiedzania miasta i oprowadzić po najważniejszych zabytkach. Spędziłyśmy razem bardzo przyjemny dzień, dużo rozmawiając , wędrując uliczkami Bilbao i podjadając słynne pintxos.
Samo miasto ma swoich zwolenników i przeciwników. Spotkałam się z bardzo podzielonymi, wręcz skrajnymi opiniami. Jedni, zakochani w Kraju Basków, wychwalają go pod niebosa, kiedy inni uważają za jedną z najbrzydszych i niewartych uwagi części Hiszpanii. Osobiście, Bilbao wraz ze swoją niepowtarzalną atmosferą Basków walczących o niepodległość, przypadło mi do gustu. Kiedyś szare, dziś pięknie odrestaurowane i mieniące się kolorami budynki skupiają się na „siedmiu ulicach” Casco Viejo. Tutaj, wśród drzewek przystrojonych migoczącymi światełkami, po raz pierwszy poczułam ducha hiszpańskich Świąt Bożego Narodzenia. W samą porę!
Co najważniejsze, właściwy cel mojej podróż – modernistyczna część miasta z Muzeum Guggenheima na czele nie zawiodła. O ile nie jestem wielką fanką nowoczesnej sztuki, o tyle architektoniczne cuda potrafią rzucić mnie na kolana. Niesamowity budynek muzeum z dwiema sztandarowymi rzeźbami, witającym odwiedzających kwiecistym psem i ogromnym pająkiem po drugiej stronie, stanowi symbol Bilbao od 1997 roku. Wraz z poprzedzającym go mostem Calatravy Puente de Zibizuri, którego sztukę ogromnie podziwiam, tworzy całość, dla której wraca się tutaj nieraz. Wejście do muzeum to wydatek ok. 7 euro. Prawdę mówiąc, wciąż mam mieszane uczucia czy warto, ale… być może jestem dość nieobiektywna, jeśli tego typu dzieł po prostu nie rozumiem ;) Dwa namalowane kwadraty wciąż pozostają dwoma kwadratami i ciężko nazwać to wielką sztuką.
Dzień powoli dobiegał końca, założony plan został zrealizowany. Wróciłyśmy do mieszkania i po krótkiej chwili na odsapnięcie, zaczęłyśmy przygotowywać małą imprezę urodzinową Mariny, współlokatorki Irene. Przygotowania opierały się właściwie na wrzucaniu do piekarnika i doglądaniu ośmiu pizz. Samo przyjęcie było dla mnie ciekawym doświadczeniem – mała Polka wśród grupy przekrzykujących się i wyrzucających z siebie w zawrotnym tempie słów Hiszpanów. Po niedługim czasie większość udała się na karaoke, a ja, padając z nóg po nieprzespanej nocy, doczołgałam się do łóżka. To był naprawdę długi dzień.

