Listopad 2014
Obok Alicante już nigdy nie przejdę obojętnie. Wystarczył zaledwie jeden dzień, bym wpisała je na listę moich ulubionych miast w Hiszpanii. Tylko jeden krótki dzień. Stało się ono przypadkowym miejscem spotkania dwóch stęsknionych za sobą ludzi. Ludzi, którzy po dwóch długich miesiącach rozłąki, internetowych kłótni i emocjonalnych rollercoasterów mogli w końcu spojrzeć sobie w oczy. Mogli po prostu się do siebie uśmiechnąć. Nikt, kto tego nie doświadczył, nie zrozumie, jakim szczęściem i równoczesnym przekleństwem jest żyć w związku na odległość. I kiedy przy 120 km na pewne sprawy można jeszcze machnąć ręką, przy 3 tys. km każda najmniejsza emocja staje się początkiem i końcem świata.
Nigdy nie wyszła mi tak dobra niespodzianka, jak ta w Alicante. Było tyle rzeczy, które mogły pójść nie tak, na czele z (moim własnym!) przemożnym pragnieniem wygadania wszystkiego przy pierwszej lepszej okazji. Nie od dzisiaj ciężko mi trzymać buzię na kłódkę ;) Ale udało się, a ja cieszyłam się jak dziecko, widząc błysk zaskoczenia w jego oczach. Krótko mówiąc, Geri nie spodziewał się, że zobaczy mnie zaraz po wyjściu z terminalu oddalonego bagatela 200 km od Walencji. Nie spodziewał się, że jego pierwsza przygoda z Hiszpanią zacznie się już tutaj – od talerza smażonych kalmarów w niepozornym Alicante. Nie spodziewał się, że to właśnie to miasto dostarczy mu jednych z najpiękniejszych wspomnień, które zabierze ze sobą z powrotem do domu.
Nie miałam konkretnego planu zwiedzania Alicante. Przyjechałam tam z myślą, że wszystko, co najważniejsze i warte zobaczenia znajduje się skupione w centrum. Po co więc zabierać się za górnolotną organizację, skoro można zaufać własnym nogom i zanurzyć się w magię wąskich uliczek. Położenie miasta nie jest skomplikowane, więc nawet przy klasycznym braku orientacji pozostawałam dobrej myśli. Nasz hostel mieścił się tuż przy głównej drodze, nieopodal Mercado Central – miejskiego targu żywności. Za kilka euro można tam skompletować składniki na prawdziwe hiszpańskie śniadanie: bagietka, żółty ser i szynka serrano. Sklecenie własnej kanapki – wersja zdecydowanie bardziej ekonomiczna i bliższa śródziemnomorskiemu duchowi niż poranek w pierwszej lepszej kawiarni. A z napełnionym i zadowolonym brzuszkiem cały świat wydaje się piękniejszy. Tym bardziej, że już zza chmur nieśmiało wyglądało słońce, zapowiadając przyjemny i pogodny dzień. Wystarczyło nam jedno spojrzenie w górę, by wiedzieć, co będziemy robić przez kilka następnych godzin.
Tuż nad centrum Alicante góruje warowny Zamek św. Barbary. Można tam dotrzeć na różne sposoby, dla bardziej leniwych lub oszczędzających na czasie polecam skorzystać z windy, która wywiezie nas prosto na jeden z wewnętrznych dziedzińców. Osobiście uważam, że dużo ciekawszą opcję stanowi wspinaczka po murach zamku, które rozciągają się od samego podnóża skały (obie możliwości gratis). Wizyta w Castillo de Santa Bárbara jest bezpłatna, zapłacimy tylko za wstęp na poszczególne ekspozycje i towarzystwo przewodnika. Co warto zobaczyć? Większe wrażenie niż średniowieczne komnaty robią tarasy położone na samym szczycie zamku – punkty widokowe, z których wzrokiem obejmuje się Alicante, z jednej strony otoczone górami, a z drugiej ograniczone taflą morza. Na zewnętrznych dziedzińcach podegustujemy drobnych przekąsek i zrobimy zdjęcia przy jednej z licznych figur stalowych rycerzy.

Przy braku założonych kroków, dobrze jest zaufać swojej intuicji. Punkt widokowy jest świetnym punktem wyjścia – nie tylko dostarcza odpowiednich na dzień dobry wrażeń estetycznych, ale pozwala również doskonale zorientować się w terenie. Patrząc z góry, dostrzegliśmy jedno wyjątkowe miejsce, które kusiło i przyciągało nas do siebie – port. Chodzą słuchy, że dają tam najlepszą paellę w mieście. Chcecie się skusić? Szukajcie miejsca, w którym podają ją dopiero co zdjętą z ognia na przypominającym patelnię ciemnym naczyniu – paellerze. Po półrocznym pobycie w Hiszpanii doszłyśmy z Kingą do wniosku, że nie ufa się paelli na zwykłym talerzu ;) W swoim życiu widziałam wiele portów, ale to ten w Alicante urzekł mnie najbardziej. Warto odwiedzić go zarówno za dnia, jak i nocą, kiedy zostaje pięknie podświetlony. Białe żaglowce na tle zachodzącego słońca – jestem dumna, że udało mi się uchwycić ten obraz. Równolegle do portu rozciąga się poprzecinana palmami promenada Explanada de España, turystyczny symbol miasta i jeden z najpopularniejszych deptaków Hiszpanii. Tuż przed plażą skręcamy w prawo i po schodkach wchodzimy na kolejny bulwar, tym razem ozdobiony dekoracyjnymi ala parasolami.
Twierdza św. Barbary i port to dwa najważniejsze miejsca, bez których liźnięcia nie opuszcza się Alicante. Drugą połowę dnia spędziliśmy mniej turystycznie, spacerując i gubiąc się wśród budynków starego miasta. Nie ma lepszego sposobu na poznanie hiszpańskiego życia niż wmieszanie się wraz z zapadnięciem zmroku w tłum krzyczących ludzi. Alicante na swoich uliczkach skrywa wiele skarbów. Radzę mieć oczy dookoła głowy i szczególnie bacznie obserwować kolejne ściany domów. Takiej sztuki ulicznej zdecydowanie nie spotka się na każdym kroku. Im wyżej wchodziliśmy, tym robiło się coraz ciszej i spokojniej. Ludzie znikali, a ich miejsce zajmowały gromadki swobodnie przechadzających się kotów. Dzień dopełniliśmy dzbankiem sangrii. Idealne zakończenie idealnego dnia.
Alicante ma swoją magię – niewielkie portowe miasto położone nad brzegiem Morza Śródziemnego. Nie roi się w nim od zgrai turystów jak w większych miastach Hiszpanii, a łagodny klimat towarzyszy mieszkańcom nawet zimą. Oczywiście moja opinia może być mocno nieobiektywna. Do szczęścia nie potrzebowałam dużo, mając świadomość, że mój prywatny skarb jest bezpiecznie tuż obok mnie.

- Hostel: La Lonja (w samym centrum Alicante), 30 euro/ za noc za 2 os.
- Transport tam i z powrotem do Walencji: blablacar.es (20 euro/os.)